( o samym święcie - innym razem - teraz: ramadanowe historie czas zacząć ... )
Dzisiaj w Erfoud nie było gwiazd. Nie było ich również w
Merzudze, kiedy wracaliśmy z pustyni, no, może oprócz jednej – Wenus...pięknie
błyszczącej i samotnej na niebie bez gwiazd.
Nie było zachodu słońca, gdyż horyzont zakryły gęste mgły
wirującego w powietrzu pyłu.. Góry z piasku wyglądały bardzo tajemniczo
kształtując się w tej aurze.
Chodźmy, bo Ramadan czas przerwać – marudzą przewodnicy
wielbłądów. Poganiając wszystkich, i turystów i czas.
Wracamy. Słońce, w końcu, schowało się zupełnie za wydmy.
Została tylko czerwona poświata. W oddali, jak nadzieja, świecą lampiony z
oberży.
Wewnątrz domowa atmosfera. Posiłek ramadanowy na podłodze. Gwarno.
Wewnątrz domowa atmosfera. Posiłek ramadanowy na podłodze. Gwarno.
Spragnione usta chłoną mleko i soki, zęby rozszarpują
daktyle, żołądek syci się ciepłą harrirą ( zupa), słychać mlaskanie i chrzęst zgniatanych
skorupek z jajek.
Potem wzeszedł księżyc. Trochę zbyt blady. Wychudłe policzka jeszcze
niewypełnione, jeszcze należy poczekać
Ciemności drogi, kiedy wracaliśmy z pustyni do miasta, rozświetlały
reflektory rozpędzonych jeepów. Tylko kurz się unosił...
W oddali niebo zaczęło burzowo grzmieć i błyskać.
Zerwał się wiatr...Który groźnie kołysał palmami.
0 komentarze:
Prześlij komentarz