Recent Posts

czwartek, 17 lipca 2014

Ar - ramad

Czyli w dziewiątym miesiącu kalendarza księżycowego, w Ramadanie.


Lipiec na wschodnich rubieżach Maroka, to czas kiedy słońce wysysa życie ze wszystkiego co ma w sobie wodę.
Rośliny marszczą się,
Ptaki przestały śpiewać
a ludzie oblizując spierzchnięte wargi.
Jedynie kamienie wystawiają swoje grzbiety jakby nigdy nic..
Jakby to rozżarzone łaskotanie słońca było przyjemne.

Ksary – wioski z gliny zamarły w oczekiwaniu aż ktoś w końcu zacznie się w nich krzątać.
Póki co, wszyscy śpią, koty ludzie i nawet parę psów co się cudem uchwało w oazie.





W pół otwartych drzwiach widać tylko wyłożone nogi drzemiących ...
Cisza.
Upał.

Tylko od czasu do czasu słychać śmiechy dzieci biegających boso po wiosce lub okrzyki klęski bądź triumfu grających w piłkę 


Ciszę pięć razy dziennie mąci śpiew muezina z meczetu. Robi się poruszenie wśród uśpionych mężczyzn siedzących gdzieś w cieniu, czy to pod rozłożystym tamaryszkiem czy pod ulepionym z piaskowej gliny murem.
Ręce sięgają wody, czas ablucji, czas otrzeźwienia. Pora na modlitwę.

19 lipca 2014. Ramadan. 


Pogranicze Algierii. Niegdyś garnizonowe miasto na pustyni, teraz jak do Mekki, zjeżdżają się tu Ci, którzy chcą wyruszyć na malownicze wydmy piaskowe. Pofałdowana, przyprószoną piaskiem ziemia tworzy usypiający krajobraz. Ci którzy odważyli się stawić słońcu twarz w samo południe, gdzie temperatura przekracza 40 C, kołyszą się wolno zmierzając do celu. Domy pomalowane na czerwony kolor, jak to zwykle w Maroku w głębi lądu, sprawiają iż robi się jeszcze cieplej...
Człowiek ma ochotę się przytulić do takiej ściany i poczekać aż utworzy się na nim kołdra z piasku i zatopi się w tym krajobrazie po uszy.


Wszystko to: koloryt otoczenia, krajobraz i temperatura sprawiają iż żywa istota, przeobraża się za dnia w lunatyka. Szukając cienia, chodząc po omacku wygląda się jak zjawa, szczególnie w tych swoich białych odświętnych sukniach – „djellabah”.
Tą senną atmosferę szarpie co jakiś czas silny podmuch wiatru, gorącego jak z suszarki i ostrego jak zęby wilka, szczególnie gdy sypnie tym piachem prosto w twarz.
I tak mija czas.
Ktoś w końcu złożył ofiarę i po dwóch dniach szalejący ciepły wiatr „chergui” ( samum) złagodniał. Nie żeby wycofał się i poddał chłodnemu frontowi, który zwykle potem nadchodzi ale ucichł na tyle, iż palmy odetchnęły bo przestały być szarpane a ludzi odważnej zaczęli otwierać oczy.

Zrobiło się cicho.
Szarawo, gdyż słonce zaczęło w końcu układać się do spoczynku.
Pomimo zbliżającej się godziny śniadania ramadanowego nie można było wyczuć napięcia w powietrzu, jak to bywa w dużych miastach.
Ze spokojem został nakryty stół, ktoś w kącie dogrywał partyjkę .


Ludzie usiedli znużeni i czekali na znak. Ten kto ma zegarek, co chwilę patrzy na wolno posuwająca się wskazówkę. Tu głos muezina nie ma racji bytu. W końcu ktoś nie wytrzymał i zadzwonił do miasta, gdzie wszystko zawsze podane jest jak na dłoni.
  • Już?
  • Już!
I zaczął się rwetes jak w ulu, miska z zupą krążyła od wygłodniałych rąk do kolejnych,



zęby rozrywały szybko woreczki foliowe z maślanką,

spękane usta spijały ze szklanek sok pomarańczowy,
ktoś uparcie walił skorupką jajka o stół, aż ta w końcu pękła.
Wszyscy byli razem ale nie było nikogo. Zatraceni w potrzebach przez chwilę zniknęli.
Trwało to chwilę i nagle czyjeś oko dojrzało drugie, wilgotne już usta mogły się uśmiechnąć.
Ktoś głośno odetchnął,
ktoś coś powiedział,
zadzwonił telefon,
ktoś wstał i zapalił papierosa
Ład codzienności wrócił do norm, porządek i nawyki zostały przywrócone do łask. To nic i że tylko do wschodu słońca.
Każdy poczuł się pewniej.

Następnego dnia, 8 rano. Hotel.
Spijam powoli smolistą kawę. Mocna kawa i gorące powietrze.
Zaczyna mi brakować tchu...
Mam wrażenie, iż ta woda naprzeciwko mnie w basenie to fatamorgana... tafla błyszczy i razi w oczy.
Powietrze stoi w miejscu. Nic się nie rusza, nawet jeden pyłek, ziarenko pisku, nawet wąs kota schowanego pod krzesłem. Słysze chlupotanie kawy w własnym przełyku.
One też pewno to słyszą , pracownice hotelu.
Kobiety ciemnej karnacji, masywnej budowie i mocnych nogach łypią na mnie okiem.
Kropelki potu ciekną im jak łzy po licach.
Patrzą i z zaciekawieniem i z pogardą.
Rumieniec wstydu zapłonął na mojej czerwonej twarzy, one jednak nie mogą go zobaczyć.