Recent Posts

niedziela, 29 grudnia 2013

Po łupy do Tafraoute – ciąg dalszy Świątecznych opowieści.


Pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Im bliżej do Tafroaute tym więcej czerwieni wkrada się w krajobraz. Takiego kolory są domy przytulone do zbocza gór Anty Atlasu i taka jest ziemia.
W dolinach spały migdałowce. Słońce złociło wyschnięte trawy.


Dzisiaj środa, dzień targu w mieście.
Centrum miasta wypchane po brzegi chodzącymi w te i we te ludźmi. A na dodatek pchające się wszędzie osły, muły, samochody.


Wszyscy obładowani towarem – tym kupionym – lub tym, co ma być sprzedany.
Kobiety w swym podkreślającym przynależność plemienna czarnym strojem paradowały z koszami wiklinowymi na plecach. A tych koszach wszystko, co się udało upchać, I jajka i powiązane kury.


Dobrze rozpocząć buszowanie po starganych ciepłą zupą.
To też na drugie śniadanie świąteczne będzie „bisarę” zupa krem z bobu z oliwą i ostrą papryką „harrisą”



Targ rozłożył się przy korycie rzeki, ładnie zorganizowany. Zaczynamy od przekąsek, na wejściu wózki z chlebem, mini stoiska ze smażonymi rybami i masa słodyczy dla dzieci.


Dalej artykuły spożywcze. 


Wśród poukładanych w stosy warzyw i owoców wyróżniały się dumnie wystawione na słonce daktyle z Zagory. Kupiłam całe kilo. Ciemnofioletowe, idealne wysuszone rozpływały się w ustach i przypominały smak późne lato w oazach. I najlepszy czosnek z dolin Anty Atlasu! 


Idąc dalej, za pszczołami, dotarłam do miodów.
Kadzie słodkiego nektaru z różnych rejonów Maroka. Pszczelarze z Tafraoute zachwalają głośno ten z kaktusa, ostry jak chili i słodki jak …. Miód J doskonały na chore gardło.


Nagle moje oczy skierowały się na ukryte małe pękate beczki. Znalazłam prawdziwy skarb!
Miody tradycyjnie robione, nie w ulach tylko wybierane pszczołom „na dziko” z gór Atlasu Wysokiego.
Do mojego kosza ląduje ten z tymianku… zapach ziół uwiódł mój nos a naturalna słodycz moje kubki smakowe.
A no koniec migdały!


Chrupiąc udałam się do w drogę powrotną do Agadiru.



Na Świąteczną ucztę z ryb i owoców morza. ·




 ps. Poznaj wszystkie smaki Maroka z Martinitours. 
Indywidualne wyprawy Martinitours  Zapraszam, szczegóły na maila: martyna@martinitours.pl 
Zapisy na wyprawy kulinarne i kulturowe / w domach u tubylców/ na rok 2014 martyna@martinitours.pl

czwartek, 26 grudnia 2013

W stronę gór Anty Atlasu. 24 grudnia. Wigilia


Poranek. Tereny rolnicze wokół dużego miasta, jakim jest Agadir
Zaczęło się od marchewki. Wozy zaprzężone do osłów i mułów stały karnie na poboczach ulic. A na tych wozach kopce poukładanych, czerwonych i powiązanych natką w wielkie ogony marchewek.
Im dalej od Agadiru tym robiło się bardziej kolorowo. Wiatr rozwiewał pstrokate haik (szaty) Berberyjek. Z daleka wyglądały jak motyle wędrując pomiędzy poskręcanymi ze starości drzewami arganowymi. A potem, zrobiło się wokół pustawo, tak nagle jak w bajkach i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ktoś zamknął jeden świat a otworzył drugi. I tylko gdzie nie gdzie, w oddali na szczytach gór, widać było parę chałup. Takie „orle gniazda”.




Stary szlak karawan, obecnie bardzo zniszczony, wąski asfalt, prowadził kręto w głąb gór.


Jedyni towarzysze podróży to:

- Wiatr – wpadał gdzie chciał i tarmosił wszędzie. Burzył ułożone do zimowego snu konary drzew arganowych, których było wszędzie pod dostatkiem. Jedyni świadkowie historii, rosną tu od zawsze.


 Okryte kolcami strzegą swych tajemnic jak rycerze w zbroi. Ale dzisiaj, jest taki jeden dzień w roku, kiedy ich tajemnice roznosi wiatr i jak wytężysz ucho to usłyszysz…jak szepczą a czasami skrzeczą przeraźliwie. Ich głosy wiatr niesie tam gdzie chce i czasem odbija o skały, które w odpowiedzi raz marszczą czoło a raz gładkie lico pokazują, to rumienią się to bladną na przemian. I możesz usłyszeć legendy o rozbójnikach czyhających na karawany i o możnych władcach wędrujących z gwarna świtą i mędrcach chroniących się w cieniu ich korony. O kobietach, delikatnie zrywających orzechy z ich gałęzi, aby nadać swemu licu blask a ciału zdrowie. O miłości i nienawiści. O krwi przelanej za wolność. 
- Słonce – o promieniach miękkich jak puch - złociło nie tylko pola. Igrało z wiatrem na przemian. On chłodził a ono grzało.
Czmychające przed kołami samochodu wiewiórki. Dostojnie rozkraczające się na środku drogi wielbłądy. 


Skaczące po poboczach kozy.
Cisza. Dostojna tak jakby była noc a nie dzień.
   Ca  va ? - Wdarło się do środka samochodu znienacka przez otwartą szybą
Roześmiany Berber pomachał mi stojąc przy małej chałupie z osłem.
Cisza. Słońce i wiatr


 Kazba wyłoniła się zza zakrętu. Tonęła w południowym świetle. Zamknięta i niedostępna. Wysoko na wzgórzu otoczona najeżonymi kaktusami.
    Tak , na jedną noc . Mogę zostać? – Popatrzyłam na młodą, bladą kobietę, otuloną szczelnie chustą.
Skinęła głowa i uchyliła masywne wrota kazby.
-  Mój maż da pani pokój – powiedziała i pokazał drogę zatrzaskując drzwi.
Jej mąż, okuty w zimowy burnus ( wełniane odzienie górali w Maroku) łypnął na mnie małym okiem i pokazał guza na czole. To od pracy – wyjaśnił – przez 20 lat remontuję tą warownie. To mój dom rodzinny. Moja żona i 2 pomocników to cała nasza ekipa.
Zarośnięty, potężny chłop wyglądał jak jakiś stwór obok smutnej bladej i pięknej kobiety.
Piękna i Bestia – nasunęło mi się skojarzenie tej pary zamkniętej w ogromnej warowni.
Kamery zainstalowane wszędzie i jego oczy śledziły każdy mój ruch. 


XIII wieczna warownia, totalnie opustoszała, nie było nikogo żywego.


 Domy z kamienia zamknęły swoje historie za pięknie grawerowanymi drzwiami, kołatki zardzewiały nieużywane, małe okienka patrzyły pustką.


Nieczynny spichlerz, który gromadził dobra rodowe, puste miejsca w stajni. Cisza i znowu wiatr, który najwyraźniej bawił się fruwając po pustych kątach.


Piękna i Bestia jakby wycięci z innej bajki i wklejeni w tle surowej warowni. Otoczeni kamerami, ( czego się boją) francuskimi książkami, płytami z muzyką i kursem jogi wglądali jak zjawy nie z tego świata, nie z surowych gór Anty Atlasu, nie z kazby przodków. 


Tuż przed zachodem, posępne trochę góry, rozbudziły się. Niebo wypluło kolory zachodzącego słońca i nie wiadomo czy to wybuch wulkanu czy tylko wigilijny zachód słońca.


Ponurą atmosferę kazby ożywił śmiech dwóch młodych chłopaków biegnących z parującymi tadżinami ( glinie naczynie, w którym dusi się potrawy w Maroku) To Ismail i Hassan – pracownicy.
Nakryto do stołu.
Młodzi turyści, miłośnicy wspinaczki wysunęli nosy z książek.
Wigilijną ucztę czas zacząć



Pierwsza gwizdka długo wisiała sama. Potem dołączyła do niej droga mleczna i 1000 innych. Gdzieś w oddali paliły się nikłe światełka, porykiwał osioł. Wiał mroźny wiatr, który od czasu do czasu przynosił zapach palonego drewna. Wielu w duszy wypowiadało życzenia, wielu rozmawiało z tymi których już nie ma.


Niektórzy czekali na świt, wierząc iż kolejny dzień odsłoni nowy rozdział.


Koniec. 

wtorek, 26 listopada 2013

Kuskus czyli potłuczona kasza



Łupu łup łup – rozlega się tłucznie z góry tak, że trzęsie się cały 5 piętrowy blok.
Jesteśmy w Maroku, a dokładnie w Agadirze na pewnym nowoczesnym ( wedle tutejszych standardów) osiedlu mieszkalnym.
Łup łup – kolejne wstrząsy.
Ponieważ dzielę z sąsiadami dach, wdrapałam się na górę, aby zobaczyć, co się dzieje.
( w niektórych blokach marokańskich o wyższym standardzie, czyli z logiką myślenia europejskiego, iż każdy ma mieć swoją przestrzeń, dachy są podzielone na komórki i pełnią funkcje naszych piwnic albo jak to robią niektórzy Francuzi: tarasów do opalania. Muszę dodać, iż nie było by w tym nic zniechęcającego, w końcu człowiek z Europy chce słońca, gdyby nie to, że komórki są małe i ogrodzone wysokim 2 metrowym murem… istne solarium).

Dla mnie dach jest idealnym miejscem do wieszana prania, niektórzy trzymają tam kury a inni zaś, jak moja sąsiadka, dostojna starsza pani z tradycyjnej rodziny i plemienia Chleucha, no właśnie….a moja sąsiadka uparła się iż będzie tam gotować.   


Weszłam na dach, podążając za odgłosami…  zobaczyłam sąsiadkę siedzącą w kupie zboża z wielkim moździerzem pomiędzy nogami i w chmurze pyłu. 
Tajemnica została rozwiązana. Moja sąsiadka robiła kuskus. Jak Bóg przykazał. Tradycyjne. Od początku, gdyż żona z niej przykładna. Tłukła pszenice i wydmuchiwała łuski, które unosiły się dookoła.


  • Wiesz kochanie – uśmiechnęła się – ta, która umie robić dobre kuskus, szybko znajdzie męża. Tak że, ucz się – kiwnęła ręką abym podeszła bliżej.
Nie mogłam powiedzieć „nie” ( …)

- jak byłam małą dziewczynką – rozmarzyła się – to mama zabierała mnie na souk (targ) raz w tygodniu. To było dla mnie wielkie święto, tyle smakołyków wokół które wolno mi było jeść. Pamiętam jak godzinami wybierałyśmy warzywa i owoce do domu. I jak matka przebierała w palach zboże zanim wybrała to najbardziej dojrzałe. Powtarzała, tylko się nie spiesz, ziarno nie może być uszkodzone...
  

I tak siedząc na dachu powierzała mi sekret jak ugotować najlepszą kaszę, tradycyjnie z 7 warzywami i mięsem na odświętny piątkowy obiad.
- musisz mieć czas – dodała kiedy zbierałam pranie i zdmuchiwałam przyklejone do niego resztki pyłu po „młóceniu” .
Kuskus „ksuksu” ( z arabskiego to tłuczenie ). Owszem, wszędzie w sklepach można kupić ten przemysłowy..ale to nie to samo. Kuskus nie może się kleić, jak już utłuczemy to następnie moczymy a potem ziarna obtaczamy w mące i gotujemy w kuskusierce ( na dole woda, u góry sitko a w nim kasza) około 2 godziny co jakiś czas mieszając i przekładając „zebdą” takim trochę „zjełczałym” masłem.
Osobno w garnku dusimy kurę z 7 warzywami ( dynia, brukiew, marchew, bakłażan, cukinia, soczewica, ziemniaki). Podajmy osobno w misce kaszę a w drugiej warzywa z kura i jeszcze w trzeciej sam sos.  I nie jemy widelcem ani nożem tylko lepimy w dłoni kulkę...
Na szczęście – gdyż sztuka to nie lada – można jeść kuskus łyżką stołową.



Jest to potrawa podawana również we wszystkie święta rodzinne i religijne, dzielą się nią na szczęście.
Nie zawsze jest jadana taka bogata wersja tego dania. Na wsiach, na ulicznych straganach znajdziecie tradycyjnie podawaną miseczkę kaszy z maślanką, wlewa się maślankę do miski i „pije” kuskus.





niedziela, 17 listopada 2013

Harrisa = stan umysłu


… lub ostra papryka.



Słowa zaczynające się na „harr” w języku marokańskim mają ostre lub duszne znaczenie.
Może cię na „ostro” boleć głowa lub może być „ostra” pogoda.
Oczywiście spłycam. W języku ujdzie mi to na pewno na sucho ale w kuchni nie.
Harrisa jest tak wyrazista iż nie sposób potraktować jej obojętnie. I sucha często nie jest, gdyż z dodatkiem oliwy, kolendry i odrobiny octu jabłkowego pełni funkcję takiego marokańskiego tabasco.
No dobrze, akurat w Maroku nie była tak długo znana jak w Meksyku, czyli jakieś 9000 lat temu. Ale kto to wie... Znawcy twierdza iż przyszła ze wschodu, całkiem niedawno wraz z obcokrajowcami, gdyż im kuchnia marokańska była za …. słodka.
A wraz z przyjezdnymi przyszła moda na „fast foody”. A do nich harrisa jest niezbędna.
Medycy ludowi powtarzają, iż po niedobrym jedzeniu dobrze jest zjeść trochę harrisy.
Farmaceuci zgodzą się, iż w lekach na kaszel czy katar, przeważnie znajduje się kapsaicyna, czyli alkaloid, odpowiedzialny za ostry, piekący smak papryki chili. A naukowcy odkryli iż może pomóc w walce z rakiem.
Obecnie w Maroku małe, czerwone, suszone papryki chilli mieli się i używa jako dodatek do wielu dań mięsnych, lub choćby do sardynek w oliwie, czy do sosu pomidorowego w którym dusi się kotlety mielone lub dodaje do zupy „harriry” ( ostra zupa pomidorowa, w skrócie pisząc) i oczywiście do wielu wielu innych.
Często harrisową pastą obtacza się oliwki i serwuje jako przystawkę.
W lokalnych jadłodajniach można znaleźć gotową pastę, którą najlepiej zrobić samemu:
(ps. Martinitours Martina H.S. urządza objazdowe warsztaty kulinarne w Maroku, szczegóły i program na maila: martyna@martinitours.pl )

Proporcje zależne od ilości jedzących
  • weź łyżeczkę czerwonej papryki
  • 3 łyżeczki harrisy
  • 2 ząbki czosnku / zmiażdżyć/
  • pół łyżeczki pieprzu cayenne
  • szczyptę kminu rzymskiego
  • świeżą natkę kolendry
  • wycisnąć pół cytryny
  • dodać ciepłą wodę , może być też oliwa.
Wszystko wymieszać, to jest baza, inne kombinacje zależą od kubków smakowych biesiadujących.
ps. jeśli zjadłeś za dużo, popij oliwą. Tylko tłuszcz jest sobie w stanie poradzić z kapsaicyną.







sobota, 16 listopada 2013

magiczny proszek "ra's al - hanut "



Nie ma czegoś takiego w Maroku jak "przepis". Nikt tu niczego nie zapisuje, chyba że obcokrajowcy tworząc swe "pamiątki z podróży" .
W Maroku, każdy kto gotuje, wie iż ra's el-hanut to najważniejszy składnik do prawie każdej potrawy.
Ale co to jest "ra's el- hanut"?

Gwarno jak w ulu. Tysiące kolorowych pszczół mówiących ludzkim głosem przewija się w te i we wte.
W powietrzu unoszą się zapachy, zefirek wpycha mi je w nozdrza. Trudno wybrać do którego straganu podejść. Mięta miesza się z cynamonem, goździki z kawą. Łechce mnie w nos kmin rzymski.
Kupie kawy. Postanawiam, jak szaleniec tańczący na szkle i zatrzymuję się przy straganie gdzie część kolorowych pszczół utknęła również.
A w workach! Tony ziół! Czegóż tu nie ma...
Patrzę jak przebierają w palcach ziarna sezamu, jak rozcierają tymianek ...
Kiedy sprzedawca, trzymający w dłoniach wielką chochle do nabierania tych smaków, pyta mnie co podać,
zapachy wywiercają mi dziurę w mózgu i zapominam o kawie.
- Poproszę coś... sama nie wiem co...plącze się. Chciałbym wszystko... nie wiem co wybrać. Patrzę na tą chochlę sprzedawcy a on uśmiecha się spod wąsa i mówi.
- Mam coś dla Ciebie - zaraz przygotuję.
I zaczyna tańczyć pomiędzy workami. Nabiera na tą chochle po odrobinie tego i owego i wrzuca do wielkiego młynka.
Rzrrzrzrzrzrzrrzzzzz----słyszę warkot i po chwili unosi się w powietrzu wielka chmura czegoś, co pachnie tak, iż mam ochotę złapać ten zapach i zatrzymać na zawsze.
- Aaaaa!psik! - wymknęło mi się....
- Ha ha ha, ostra papryka wywierciła ci dziurę w nosie - śmieje się sprzedawca i podaje mi ten pachnący worek z tym czymś co przed chwilą zmielił.
- co to jest? - pytam
- to jest właśnie to co chciałaś - wszystko co mam najlepsze tutaj czyli ra's el-hanut - głowa mojego sklepu.

Woreczek z magiczną przyprawa sklepu przechowuję zawsze po ręką w kuchni. Dorzucam do rosołu gdy zima za oknem, do duszonych ryb gdy lato w pełni, do zielonego bobu gdy wiosna rozkwita i do kremu z dyni gdy jesień złoci się za oknem. A w Maroku? Do wszystkiego. Zapach ra's el hanut unosi się w każdej kuchni.




środa, 31 lipca 2013

Ramadanowe historie - Agadir

Wrażenia, ocean i moja dusza.


Zaczęło się od pierwszego wrażenia: A mówiła Pani, że Agadir to takie duże hałaśliwe miasto, zatłoczone i tętniące życiem… wymienia „zalety” turystycznego miasta mój turysta. A tu tak spokojnie i plaże prawie puste, tak fajnie, romantycznie…



Agadir – jak i wiele innych miejsc turystycznych w Maroku – podzielił się na poszczących i nie.  Wszystkie wydarzenia „z życie wzięte”, ta codzienność wokół,  toczy się jakby w zwolnionym filmie.

Południe. Strefa nieturystyczna Agadiru. Okolice „Souk” czyli targu. 
Ruchy mijanych mnie ludzi były ospałe – pewno też miał wpływ na to upał. Ogólnie pustawo na ulicach. Barwne i gwarne, na co dzień stragany, teraz oblepione karteczkami – „Ramadan: zamknięte”. Sklepy również. Wszystkie bez wyjątku miały zaciągnięte kotary. No, bo, po co komu iść teraz do sklepu???
Tak samo jadłodajnie. Ale pojawiła się nowość: w krajobraz wpisały się równo poukładane krzesła przy pustych stołach kawiarnianych ( normalnie tego się nie praktykuje, krzesło może stać gdzie chce ten co na nim siedzi) . 


A souk?  Idąc wzdłuż piaskowego muru nie działo się prawie nic ....Cisza. Parę nieśmiałych kupców próbuje ubić targu.... To było moje pierwsze wrażenie spokoju i zmian w mieście podczas Ramadanu. 
Souk – najbardziej barwne i gwarne miejsce, gdzie życie zamiera tylko późną nocą teraz wyglądał na opuszczony. Owszem, popołudniem nabierze kolorów, kiedy to wyjdą wszyscy ci, którzy muszą uzupełnić zapasy żywności na wieczór i noc. Ale teraz zionął pustką.

Wczesna pora popołudniowa. „Zone touristique”

W poszukiwaniu kontrastu oraz czegoś do jedzenia i picia moje nogi kierują się w stronę oceanu, na „La Corniche” – promenadę.



Entliczek, pętliczek, na która wypadanie?? Liczę w myśli te zamknięte…
Jedna knajpa za McDonaldem, druga ta cała oszklona, trzecia jakaś tam kawiarenka i...Uf. Bęc! Otwarte. „Moja” pijalnia soków nie zawiodła.
Tyle miejsc do wyboru!
Ja - jedyny konsument.
Pije zimny sok pomarańczowy i powoli zatapiam się w widoku przede mną.


(...)


Ocean ma to do siebie, iż koi wszystkie zmysły. Ten połyskujący, falujący błękit, który przypomina mi atłasowa suknie kobiety. Materiał opłata jej ciało jak ocean moja dusze.
I ten niesamowity spokój. Intensywnie żółte promienie słońca, które muskają tafle wody. Słychać tylko szum fal, co jakiś czas krzyk mewy. Wiatr niesie ze sobą zapach wody i morskich stworów.

Nad plażą drga rozgrzane powietrze. Parę osób wolno sunie brzegiem. Pustka.
Leniwe ramadanowe popołudnie. A kontrast? O tak, dziewczyny naprzeciwko mnie łapczywie jedzą lody, ktoś pali papierosa, grupa wesołków mlaska nad obiadem. Ale niewiele tego. Czyżby turyści tez pościli? A może pozamykali się w hotelach z myślą, że i tak nie ma, po co wychodzić….

Sok się skończył. Jakaś nieprzestrzegająca postu marokańska mucha uczepiła się brzegu szklanki.
Rozglądam się wokół patrząc na twarze marokańskich przechodniów.
Maja w oczach zegar, który odmierza im czas do zachodu słońca. Niektóre twarze przybrały otępiały wyraz. Jeszcze 10 minut. Pełne napięcia, zaciskają usta. I plusk!. Słońce wpadło do wody.


Allach akbar! Bóg jest wielki! Słyszę syreny z meczetów i tupot nóg. To głód gna wiernych do domu na uroczyste śniadanie.
Idę i ja.



piątek, 26 lipca 2013

O ramadanie w Taliouine i o przemyśleniach...





Taliouine ( miasteczko w górach Jebel Siroua) podczas Ramadanu niewiele się zmienia. Główna ulica we wsi dalej tętni życiem. Tubylcy zaopatrują się w różne smakołyki na wieczór, turyści przemykają, dzieciaki biegają ulicy wołając: Madame! Bonbon?!


W hotelu wszytko funkcjonuje. Ospały kelner nalewa piwo turystom, jest nawet mleko przed 18.00 do kawy. Zazwyczaj należało poczekać do kolacji czyli do 20.00. 
Tylko na polach zaszły zmiany, czuć nadchodzącą jesień. Wysuszona ziemia, pożółkłe kępy trawy, uschnięte krzewy.


Zachodzi słonce jest 19.15. Czas postu się skończył. Pora zacząć śniadanie. Harrira i chabbakija.

Zjesz z nami? - Pyta kelner. Będzie sześć osób....
(...)
Za oknem góry utonęły w czerni nocy. Nie widać jeszcze gwiazd. Kompletna cisza. Wszyscy w domach przy miskach zupy, cieszą się pierwszym posiłkiem po całym dniu.
A przemyślenia?
Ramadan kojarzy się z oczekiwaniem. Czas, który, na co dzień nie ma zbyt wielkiego znaczenia w Maroku, nagle zaczyna istnieć. Oczekiwanie, wystawia na próbę żądania i chcenia.
To ćwiczenie cierpliwości. Cały dzień się czeka...
Cierpliwe oczekiwanie pozwala dostrzec o wiele więcej.
Podczas postu obserwuję spokojnie oczekujących na zachód słońca Marokańczyków. Często mam wrażenie, jakby w ich codziennym życiu nic się nie zmieniło, jakby to czekanie mieli we krwi, jakby się z tym już rodzili. 

" Poczekaj,  zobaczymy co się da zrobić” - często słyszę przy załatwianiu różnych spraw w Maroku.
Jest to bez wątpienia jedna z podstawowych cech charakteryzujących ten naród. Oczekiwanie i cierpliwość.






czwartek, 25 lipca 2013

Ramadan w podróży

.... czyli myśli nieuczesane

(...)



Najpierw była herbatka szafranowa koło Taliouine. Wybudzony ( o 9.00 rano) właściciel sklepu z szafranem mruczał pod nosem ze Ramadan ...  że spać nie dają...



Potem postój w Agdz. Wyjątkowo przeludnionym. Ktoś spał w cieniu, ktoś siedział na krześle. Gwar handlowego miasta zamarł w oczekiwaniu na koniec postu.
Dwa otwarte sklepy, parę biegających dzieciaków, jakaś ciężarówka z towarem. Bardzo senna atmosfera. Samo południe i Ramadan. Słońce przypieka. Wiatr leniwe, co jakiś czas, unosi w powietrzu tabuny kurzu...





Udaje mi sie znaleźć herbatę w jedynej otwartej jadłodajni.  Siadam. Na przeciwko mam funduk. Niegdyś miejsce dla karawan jadących z towarem. Bo Agdz, to przystanek handlarzy z Sahary. Na co dzień okupują go sprzedawcy daktyli. Ale nie teraz. Jeszcze za wcześnie, jeszcze śpią... Patrzę na stosy pustych lub poprzykrywanych kartonów po tym przysmaku. 



(...)
Przemieszczam się wzdłuż rzeki Draa, szlakiem 1000 kazb. Nie ma ich tyle, ale nazwa się przyjęła. Kręta droga pośród gór, wije się tuż przy wyschniętym - o tej porze roku - korycie rzeki. Jest koniec lata. Obwarowane murem i zamknięte w ksarach wioski ulepione z czerwonej gliny i oazy. Ogromne gaje palmowe.





Słońce już przekroczyło zenit, wiec wierni udają się do meczetu. Odświętnie ubrani mężczyźni, w białe suknie z kapturem ( dżelaby) lub bez ( gandory).  Pomiędzy nimi biegają dzieci. Kobiet prawie wcale.
To jedyne ruch i jedyne oznaki życia na trasie.


Meczety podczas Ramadanu są oblegane przez modlących się. Przesiadują pod i wewnątrz. Czytają Koran, rozmawiają, siedzą w ciszy lub śpią. Bo i tacy się zdarzają.
(...)
A w oazach...Sezon w pełni
Pomiędzy postrzępionymi gałęziami palm wiszą sobie jak czerwone i żółte kwiaty: daktyle. Kępy ściśniętych owoców, małe kuleczki. Pięknie kontrastują i ożywiają zieleń oazy.
Proszę to dla Ciebie – znajomy tubylec zeskakuje z palmy i wręcza mi trzy świeżo zerwane daktyle.
Dotykam ich ciemnofioletowa miękką skórkę. Pachną słodyczą a ich soczysty miąższ rozpływa się w moich ustach.





Daktyl otrzymany od nieznajomego to szczęście. Tak wierzą Marokańczycy. A w Ramadanie to podstawowy składnik potraw. Daktylem i mlekiem rozpoczyna się każde śniadanie ramadanowe.