Recent Posts

czwartek, 26 grudnia 2013

W stronę gór Anty Atlasu. 24 grudnia. Wigilia


Poranek. Tereny rolnicze wokół dużego miasta, jakim jest Agadir
Zaczęło się od marchewki. Wozy zaprzężone do osłów i mułów stały karnie na poboczach ulic. A na tych wozach kopce poukładanych, czerwonych i powiązanych natką w wielkie ogony marchewek.
Im dalej od Agadiru tym robiło się bardziej kolorowo. Wiatr rozwiewał pstrokate haik (szaty) Berberyjek. Z daleka wyglądały jak motyle wędrując pomiędzy poskręcanymi ze starości drzewami arganowymi. A potem, zrobiło się wokół pustawo, tak nagle jak w bajkach i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ktoś zamknął jeden świat a otworzył drugi. I tylko gdzie nie gdzie, w oddali na szczytach gór, widać było parę chałup. Takie „orle gniazda”.




Stary szlak karawan, obecnie bardzo zniszczony, wąski asfalt, prowadził kręto w głąb gór.


Jedyni towarzysze podróży to:

- Wiatr – wpadał gdzie chciał i tarmosił wszędzie. Burzył ułożone do zimowego snu konary drzew arganowych, których było wszędzie pod dostatkiem. Jedyni świadkowie historii, rosną tu od zawsze.


 Okryte kolcami strzegą swych tajemnic jak rycerze w zbroi. Ale dzisiaj, jest taki jeden dzień w roku, kiedy ich tajemnice roznosi wiatr i jak wytężysz ucho to usłyszysz…jak szepczą a czasami skrzeczą przeraźliwie. Ich głosy wiatr niesie tam gdzie chce i czasem odbija o skały, które w odpowiedzi raz marszczą czoło a raz gładkie lico pokazują, to rumienią się to bladną na przemian. I możesz usłyszeć legendy o rozbójnikach czyhających na karawany i o możnych władcach wędrujących z gwarna świtą i mędrcach chroniących się w cieniu ich korony. O kobietach, delikatnie zrywających orzechy z ich gałęzi, aby nadać swemu licu blask a ciału zdrowie. O miłości i nienawiści. O krwi przelanej za wolność. 
- Słonce – o promieniach miękkich jak puch - złociło nie tylko pola. Igrało z wiatrem na przemian. On chłodził a ono grzało.
Czmychające przed kołami samochodu wiewiórki. Dostojnie rozkraczające się na środku drogi wielbłądy. 


Skaczące po poboczach kozy.
Cisza. Dostojna tak jakby była noc a nie dzień.
   Ca  va ? - Wdarło się do środka samochodu znienacka przez otwartą szybą
Roześmiany Berber pomachał mi stojąc przy małej chałupie z osłem.
Cisza. Słońce i wiatr


 Kazba wyłoniła się zza zakrętu. Tonęła w południowym świetle. Zamknięta i niedostępna. Wysoko na wzgórzu otoczona najeżonymi kaktusami.
    Tak , na jedną noc . Mogę zostać? – Popatrzyłam na młodą, bladą kobietę, otuloną szczelnie chustą.
Skinęła głowa i uchyliła masywne wrota kazby.
-  Mój maż da pani pokój – powiedziała i pokazał drogę zatrzaskując drzwi.
Jej mąż, okuty w zimowy burnus ( wełniane odzienie górali w Maroku) łypnął na mnie małym okiem i pokazał guza na czole. To od pracy – wyjaśnił – przez 20 lat remontuję tą warownie. To mój dom rodzinny. Moja żona i 2 pomocników to cała nasza ekipa.
Zarośnięty, potężny chłop wyglądał jak jakiś stwór obok smutnej bladej i pięknej kobiety.
Piękna i Bestia – nasunęło mi się skojarzenie tej pary zamkniętej w ogromnej warowni.
Kamery zainstalowane wszędzie i jego oczy śledziły każdy mój ruch. 


XIII wieczna warownia, totalnie opustoszała, nie było nikogo żywego.


 Domy z kamienia zamknęły swoje historie za pięknie grawerowanymi drzwiami, kołatki zardzewiały nieużywane, małe okienka patrzyły pustką.


Nieczynny spichlerz, który gromadził dobra rodowe, puste miejsca w stajni. Cisza i znowu wiatr, który najwyraźniej bawił się fruwając po pustych kątach.


Piękna i Bestia jakby wycięci z innej bajki i wklejeni w tle surowej warowni. Otoczeni kamerami, ( czego się boją) francuskimi książkami, płytami z muzyką i kursem jogi wglądali jak zjawy nie z tego świata, nie z surowych gór Anty Atlasu, nie z kazby przodków. 


Tuż przed zachodem, posępne trochę góry, rozbudziły się. Niebo wypluło kolory zachodzącego słońca i nie wiadomo czy to wybuch wulkanu czy tylko wigilijny zachód słońca.


Ponurą atmosferę kazby ożywił śmiech dwóch młodych chłopaków biegnących z parującymi tadżinami ( glinie naczynie, w którym dusi się potrawy w Maroku) To Ismail i Hassan – pracownicy.
Nakryto do stołu.
Młodzi turyści, miłośnicy wspinaczki wysunęli nosy z książek.
Wigilijną ucztę czas zacząć



Pierwsza gwizdka długo wisiała sama. Potem dołączyła do niej droga mleczna i 1000 innych. Gdzieś w oddali paliły się nikłe światełka, porykiwał osioł. Wiał mroźny wiatr, który od czasu do czasu przynosił zapach palonego drewna. Wielu w duszy wypowiadało życzenia, wielu rozmawiało z tymi których już nie ma.


Niektórzy czekali na świt, wierząc iż kolejny dzień odsłoni nowy rozdział.


Koniec. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz